Czy zdarzyło Ci się kiedyś usłyszeć, że wypowiadasz się tak głupio, że z pewnością masz guza mózgu i powinieneś odwiedzić onkologa?
Prawdopodobnie nie. Choroby nowotworotwe i neurologiczne stanowią swoiste tabu – nikt nie wpadłby na pomysł, aby śmiać sie z kogoś, kto choruje na raka – oczywiście nie licząc wąskiej grupy miłośników czarnego humoru. Z kolei teksty „idź do psychiatry”, „koleś ma schizy” lub „ten debil jest chory na głowę” są na porządku dziennym – obdrowują się nimi zarówno kłócące się Seby, jak i politycy podczas obrad. A przecież choroba jest po prostu chorobą – nieważne, czy to rak, czy schizofrenia. A chorym – co wie każdy, kto ukończył szkołę podstawową – należy się troska i szacunek.
Boimy się chorób psychicznych – po części pewnie dlatego, że nasza zachodnia cywilizacja bardzo ceni intelektualną sprawność. Stąd też osoby, które cierpią na zaburzenia osobowości, zaburzenia emocjonalne czy psychozy, nierzadko stają się ofiarami dyskryminacji. Ten rodzaj uprzedzeń ma nawet swoją nazwę – sanizm. Jego skutki są zatrważające – mnóstwo osób na sugestię (niemającą podtekstów) wizyty u psychologa lub psychiatry reaguje oburzeniem. Wiem, gdyż sama pracuję jako psycholog – mam wrażenie, że czasami rodzice woleliby, aby ktoś zalecił ich dziecku wizytę u egzorcysty, niż u „lekarza od głowy”. Tysiące Polaków cierpi więc z powodu chorób, które da się przecież wyleczyć – leki psychotropowe i psychoterapia naprawdę mogą odmienić życie. Lęk przed stygmatyzacją bywa jednak na tyle paraliżujący, że zamiast szukać pomocy, niektórzy ludzie sięgają po alkohol lub sznur.
Stawiam tezę, że osoby chore psychicznie to najbardziej dyskryminowana grupa na świecie. W dodatku cierpiący na dolegliwości natury psychicznej nie organizują swoich parad, nie rzucają psychotropami w ludzi, którzy z nich szydzą – wolą swoją chorobę zachowywać w milczeniu. Kiedy ktoś pyta, cóż to za leki biorą, tłumaczą, że łykają witaminy. Chorzy psychicznie są współczesnymi trędowatymi – kiedyś obawiano się trądu, a najgorszą zniewagą dla kobiety (patrz: „Dzieje Tristana i Izoldy”) było wydanie jej w ręce ludzi dotkniętych tą chorobą. Dzisiaj to „choroby umysłowe” przerażają nas tak bardzo, że próbujemy rozładować napięcie śmiechem – niestety, na ogół głupawym.
Warto w tym momencie przypomnieć pewną ważną dla katoli (i nie tylko!) książkę – Nowy Testament. Znajdujemy na jej kartach opis życia Jezusa z Nazaretu, który nie tylko nie obawiał się trędowatych, ale także dotykał ich i leczył. Jeśli więc chcemy nazywać sie dobrymi chrześcijanami (lub po prostu przyzwoitymi ludźmi), nie odrzucajmy tych, którzy zmagają się z trądem duszy. Darujmy sobie obelgi i idiotyczne żarty – a jeśli ktoś już musi zabrać głos w tej sprawie, niech będą to słowa modlitwy lub pocieszenia.
A.
w moim odczuciu sformułowanie „trąd duszy” jest formą sanizmu