W jednym z czytań z Księgi Wyjścia, które „przypadały” na ten tydzień, jest mowa o tym, że twarz Mojżesza, po spotkaniu z Bogiem, jaśniała. Zastanawiam się, jak takie „jaśnienie” dokładnie wyglądało – czy kontakt z Najwyższym zapewniał przewodnikowi Izraela efekt podobny do tego, jaki dają drogeryjne kuleczki rozświetlające, czy może chodziło o coś w rodzaju znanej nam z nabożnych obrazów aureoli? W tym momencie jednak muszę sama siebie przywołać do porządku – czas zakończyć te infantylne rozważania (w końcu, z racji wieku, etap myślenia konkretnego powinnam mieć już dawno za sobą) i zadać pewne bardzo ważne, kluczowe dla tego posta pytanie: czy nasze twarze jaśnieją?
Fragment Księgi mówi o czymś bardzo ważnym: człowiek, który naprawdę spotkał Boga, lśni. Kontakt z Bogiem nie sprawia, że nasza twarz pochmurnieje, wykrzywia się gniewem czy odrazą wobec grzeszników. Światło, jakie wydobywa się z człowieka, który żyje blisko Boga, jest dostrzegalne dla innych – stanowi swoisty znak przynależności do Pana.
Myślę, że warto zastanowić się, jaki wyraz ma zazwyczaj nasza twarz, jakie emocje przeżywamy najczęściej i najsilniej. Jeśli nie jest to radość albo głęboki, wewnętrzny spokój, a raczej wściekłość na rzeczywistość, pretensje do świata czy poczucie wyobcowania, to być może przyczyną naszych „dolegliwości” jest właśnie brak prawdziwego, osobistego kontaktu z Bogiem? Może coś szwankuje w naszej komunikacji z Nim, czyli modlitwie? A może zwyczajnie nie chcemy Go słuchać lub wydaje nam się, że nie mamy na to czasu? Być może nasze praktyki religijne stały się zbyt powierzchowne, a gorliwość jest mało autentyczna? Oczywiście, to, że czujemy, iż ogarnia nas mrok, może mieć związek z przeżywanymi w danym czasie życiowymi trudnościami lub problemami natury psychicznej – człowiek nie jest przecież istotą tylko duchową i jeśli z chemią naszych mózgów dzieje się coś nie tak, to może nie duch, a biologia wymaga reparacji. Niepokojące jest jednak, gdy człowiek wierzący przez większość czasu nie niesie innym światła, lecz ciemność.
Wędrując po internetach niczym Naród Wybrany przez pustynię, napotykamy wielu katolickich publicystów i kaznodziejów. Może ich stopień blasku ich twarzy również powinniśmy brać pod uwagę, kiedy decydujemy się na subskrypcję kanału albo na zostanie wiernym czytelnikiem ich tekstów? Osobiście nie dowierzam tym, którzy specjalizują się wyłącznie w ostrej krytyce rzeczywistości, walce z „upadkiem obyczajów” czy piętnowaniu „wrogich chrześcijaństwu ideologii”. Nie oznacza to, że jestem zwolenniczką „pluszowego chrześcijaństwa” – zło jest wokół nas, a o grzechu i ludzkich słabościach mówił przecież sam Jezus. Tyle, że my, chrześcijanie (oraz wszyscy ludzie dobrej woli) nawet wobec wszechobecnego cierpienia, skażenia grzechem i bólu, jaki jest obecny na świecie, mamy jaśnieć, rozpraszać ciemności – nigdy zaś gasnąć samemu. Przypominam sobie w tym momencie dość oczywisty fragment „Elegii i chłopcu polskim” Baczyńskiego:
„Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,/ przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg./ I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc”.
Wierzę zatem, że kiedy naprawdę doświadczymy spotkania z Bogiem, to w każdych warunkach damy radę zachować blask.
PS Może by tak więc uczynić swoim życiowym mottem słowa Rihanny „Shine bright like a diamond”? Duchowe inspirajcje można czerpać z wielu źródeł.