Twórczość Kaczmarskiego towarzyszy mi, odkąd zaczęłam – nazwijmy to – samodzielnie myśleć. I choć większość jego utworów optymizmem raczej nie napawa, to jest to jeden z tych artystów, wśród którego twórczości można znaleźć wiersz chyba na każdą okazję. Jest więc (bo jakże inaczej!) utwór na dzień dzisiejszy: walentynki i środę popielcową w jednym. Mam oczywiście na myśli utwór „Wojna postu z karnawałem”, który to zresztą został zaispirowany obrazem Bruegela o tym samym tytule.
I rzeczywiście, trudno nie dostrzec tutaj punktu zapalnego, pretekstu do wojny, do przeciwstawienia poważnemu, wymagającemu wyrzeczeń popielcowi nieco kiczowatego w swojej oprawie dnia zakochanych. W końcu jest to jakiś sprawdzian naszego religijnego zaangażowania – czy wybierzemy się na romantyczną kolację i będziemy słuchać piosenek z komedii romantycznych przy szampanie z truskawkami, czy zdecydujemy się pościć o chlebie i wodzie. Ale z drugiej strony, być może jest tak, że jesteśmy zbyt przeładowani (w znacznej mierze dzięki retoryce naszych polskich duszpasterzy) militarnymi odniesieniami, doszukiwaniem się „znaku czasów” i „walk duchowych”? Bo przecież para zakochanych katolików może świętem swojej miłości uczynić także początek Wielkiego Postu. Każda relacja, każdy bliski związek czasami przechodzi przecież przez okres karnawału, ale zdarzają się się także momenty, kiedy nasze wspólne życie przypomina raczej maraton pokutny. Bo – posłużę się teraz truizmem – takie jest życie.
Dziwny miks walentynek i popielca może być okazją do tego, aby wspólnie doświadczyć jakiegoś wyrzeczenia, wspierać się w rezygnacji z czegoś (z mięsa, z kolacji przy świecach, z posiłku w wersji de luxe). Pewnie, można próbować to wszystko pogodzić – i jako jedyny posiłek do syta, który nam dziś przysługuje, potraktować kolację we włoskiej knajpie, w której główne miejsce zajmie łosoś i czerwone wino – ale jednak czujemy, że jest to po prostu nieautentyczne, niezgodne z ideą postu ścisłego (która – naszym zdaniem – jest bardzo słuszna i potrzebna w czasie szalonej konsumpcji). Może więc warto, by wierzące pary udały się razem do kościoła, pozwoliły posypać sobie głowy popiołem i spędziły ten dzień raczej w ciszy? To nie tylko wspaniały duchowy „trening”, ale i okazja do bycia razem w sposób głębszy, bardziej dojrzały – bo jeśli określamy się jako wierzący, to dojrzałość wiąże się z wykonywanem obowiązków religijnych, wynikających z danej wiary.
Przecież darzyć się wzajemnym uwielbieniem można także wtedy, kiedy nie jesteśmy syci i wesołkowaci, gdy – jak śpiewał Mistrz – nie roi się pstrokate mrowie i nie roi się wśród zgiełku.