Ile to już razy media wszelkiego rodzaju grzmiały, że Polacy nie czytają książek, że nie sprzyja to pogłębionej refleksji intelektualnej, że nasze społeczeństwo niedługo stanie się grupą wtórnych analfabetów…?
To wszystko brzmi złowrogo. W końcu fakt, że w 2016 roku ponad 60 procent Polaków nie przeczytało żadnej książki, trudno postrzegać jako powód do radości. Dla mnie, osoby, która parę miesięcy temu opuściła mury uczelni z tytułem magistra filologii polskiej, jest jednak przede wszystkim zastanawiające, czemu tak się dzieje. Z jednej strony sądzę, że czytanie jest pasjonującą czynnością, która o wiele bardziej niż godziny spędzone przy Mortal Kombat czy Simsach stymuluje nasz mózg, a także sprawia, że nasza wyobraźnia przechodzi level up. Z drugiej – jesteśmy w czołówce tych narodów, co nie czytają. Jak więc jest możliwe to, że nasi rodacy nie garną się do bibliotek, nie uczęszczają na spotkania autorskie w księgarniach, nie pasjonują się słowem pisanym…? Przecież większość osób, które na pewnym etapie swojego życia poznają dobrą literaturę, pragną więcej i więcej. Jaka jest przyczyna tego stanu rzeczy?
Sądzę, że winę ponosi fatalna edukacja literacka w polskich szkołach. Czytanie lubię porównywać do bigosu (dla mnie oczywiście w wersji wege!). Otóż jest to danie, które wymaga sporo pracy – źle przyrządzony bigos zamienia się w ohydną, ciężkostrawną breję. Jeżeli zatem jakiś szef kuchni uraczy nas czymś takim, jest spora szansa, że dojdziemy do wniosku, że lepiej od bigosu trzymać się z daleka – bezpieczniej będzie zadowolić się daniem z KFC (czyli na przykład graniem na konsoli). Jeśli jednak trafimy na bigos przyrządzony przez kucharza z pasją i wyczuciem smaku, odkryjemy w sobie miłość do tego dania, które jest symfonią różnych nut smakowych.
Na całym świecie jednymi z pierwszych osób, które „serwują bigos” dzieciakom, są nauczyciele języków ojczystych. I, niestety, kiedy wejdzie się na lekcję języka polskiego do większości polskich szkół, pozostaje załamać ręce. W końcu, ile razy można słuchać następujących poleceń i pytań:
„Czemu Oleńka Billewiczówna to kobieta idealna”?
„Czy Wokulski to bardziej romantyk czy pozytywista i dlaczego jedno i drugie?”
„Co sprawia, że opisy przyrody w „Panu Tadeuszu” są tak cudowne?”
„Napisz wypracowanie pt. „Staś Tarkowski jako wzór do naśladowania dla młodych Polaków”.
Tego po prostu nie da się znieść. I poniekąd rozumiem młode osoby, że po takim zohydzeniu literatury, wolą nie zbliżać się za bardzo do opasłych tomów. Edukacja literacka (i artystyczna w ogóle!) powinna być przecież okazją do tego, by rozwijać kreatywne myślenie i ćwiczyć się w wychodzeniem poza schematy. Szablonowe omawianie niezbyt wciągających książek zdecydowanie temu nie służy.
Dla mnie, jako psychologa, niektóre postaci z książek omawianych na lekcjach polskiego nie są wcale wzorami cnót, lecz raczej prezentują poważne zaburzenia osobowości lub emocjonalne (chociażby wspomniany już Wokulski). Miałam to szczęście, że na lekcjach polskiego mogłam wypowiedzieć swoje zdanie na ten temat – moja polonistka pod tym względem była akurat całkiem otwarta. Jednak to, że szczerze nie znosiłam (i nie znoszę nadal!) „Pana Tadeusza”, zostało położone na karb niedojrzałości. Dorosnę, to zrozumiem. Kiedyś to poczuję. Ta książka wymaga dojrzałości. Cóż, widocznie nadal nie dojrzałam. Takie argumenty są nie tylko kiepskimi chwytami erystycznymi (bo „wycieczki osobiste” z merytoryczną rozmową niewiele mają wspólnego), ale i potrafią zabić w młodym człowieku chęć czytania – po co mu to, skoro rozumie daną lekturę inaczej niż „powinien”?
A przecież literatura to życie. Mówi o nas, o naszych przeżyciach, pragnieniach, dążeniach. Dobry pisarz to także dobry psycholog, który rozumie to, co w człowieku wzniosłe, ale także dostrzega mrok. Jasne, że czasami użyty język jest archaiczny, sceneria niedzisiejsza, wybory bohaterów nie wpisują się w obecny styl życia. Ale jeśli odczytamy nawet kiepską naszym zdaniem książkę po swojemu, to ta lektura może wnieść wiele do naszego życia – ja dzięki przeczytaniu „Trylogii” (co było dla mnie katorgą) odkryłam, że Sienkiewicz miał jednak poważne problemy z kobietami.
Trzeba też pamiętać, że literatura nie ogranicza się do klasyków, tych, co „wybitnymi poetami byli”. Nie wolno dać sobie wmówić, że jak nie kochamy Mickiewicza, to czytanie nas przerasta.
Kiedy ja sama oddałam bliskiej osobie do przeczytania pierwszą wersję mojej debiutanckiej powieści (jeszcze przed jej wydaniem), to stwierdziła ona, że książka jest mocna, ciężka, że świetnie opisuje polską rzeczywistość i życie z chorobą psychiczną, ale na polskim omawiane to nigdy będzie. Pewnie nie. Ale życie kulturalne nie ogranicza się tylko do lektur, które mają nam w infantylny sposób odpowiedzieć na pytanie „jak żyć?”.
Jest mnóstwo innych książek i autorów, otwierających oczy na rzeczywistość (mam nadzieję, że Ci, którzy czytali, myślą tak właśnie o „Żelbetonie„, o którym można więcej przeczytać tutaj: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4803608/zelbeton), których wrażliwość bardziej do nas przemawia. Różnorodność jest chyba największą zaletą literatury.
A o żenujących lekcjach polskiego lepiej za dużo nie myśleć.
Rafał Krysztofczyk
Katolwico czy ździebko nie przesadziłaś z tym Wokulskim?
katolwica
Może tylko ździebko 😉
ale faktem jest, że stosował niedojrzałe mechanizmy obronne (idealizacja), uzależniał swoje szczęście od reakcji innych, dążył do podniesienia mniemania o sobie przez zmianę klasy społecznej, wypierał swoją seksualność i deprecjonował ją (twierdził, że kocha Izabelę „w sposób idealny, nie pożądając jej”).
To jednak znaki, że coś jest na rzeczy.