Kiedyś, gdy byłam jeszcze piękna i młoda, studiowałam dziennikarstwo na UŁ. Wprawdzie nie dowiedziałam się tam zbyt wielu rzeczy – dlatego po licencjacie zdecydowałam się na kontynuowanie nauki na filologii polskiej – ale i tak mam sentyment do tych trzech lat…
Ostatnio w czeluściach mojej skrzynki mailowej znalazłam pewną pamiątkę z czasów studenckich – krótki reportaż na temat lekcji religii w jednej ze szkół. Stanowił on zaliczenie jednego z przedmiotów. Zdaję sobie sprawę z tego, że warsztatowo raczej nie powala on na kolana, ale stwierdziłam, że się nim z Wami podzielę – w końcu przesłanie pozostaje aktualne.
Są młodzi, często inteligentni, jednak z różnych przyczyn rzadko zabierają głos. Siedzą spokojnie w ławkach i notują, bądź udają, że to robią. Tymczasem ksiądz bądź katecheta przekazuje im „wiedzę” oraz „kształtuje” charakter…
Podwarszawskie gimnazjum. I to nie byle jakie- należy do elitarnego Towarzystwa Szkół Twórczych, które – według założeń- ma skupiać najlepsze placówki oświatowe. Uczniów jest niewielu – nie jest łatwo się dostać. Na co dzień są oni zachęcani do samodzielnego myślenia, wyciągania wniosków i formułowania uzasadnionych sądów. Istnieje jednak niechlubny wyjątek od tej reguły – są to te dwie godziny lekcyjne w tygodniu, o które tak bardzo walczono po przemianach ustrojowych; dwie godziny „nauki o Bogu”; dwie godziny odrętwienia i apatii. Na lekcje religii uczęszczają niemal wszyscy uczniowie- rodzice z początkiem roku szkolnego wypełnili stosowną deklarację. W ten sposób gimnazjaliści spędzają długie godziny w sali „udekorowanej” plakatami ze szlakiem wędrówki Jezusa, obrazkami Matki Bożej oraz zdjęciami płodów. Jest bardzo nastrojowo.
W klasie pierwszej lekcje prowadzi doświadczona, kochająca młodzież katechetka. Rozumie problemy dojrzewających chłopców i dziewcząt. Nie wymaga od nich „nie wiadomo czego”- wiadomo, jak się człowiek zakocha, to może mieć myśli o „wyerotyzowanym” całowaniu. Ale wtedy z pomocą przychodzi cisza. Normalne jest też, że czasem szatani odbierają chęci do pójścia do kościoła w niedzielę. Ale wtedy można się modlić, odprawić taki „mały egzorcyzm”. Czytanie fantasy to już poważny grzech, może spowodować uszczerbek na duszy, a nawet wpędzić w depresję, podobnie jak kontakty z innowiercami czy nieokazywanie szacunku rodzicom (nawet, jeśli ojciec bije). Udaje mi się porozmawiać z szesnastoletnią dziewczyną.
– Jak podobają ci się lekcje?
– Jesteśmy traktowani jak kretyni. Ta kobieta jest nienormalna, chora!
Gdy dopytuję, co przez to rozumie, mówi, że katechetka twierdzi, iż Duch Święty wyłącza jej czajnik. Niestety, nie udaje mi się uzyskać większej ilości szczegółów – dziewczyna spieszy się już na lekcję biologii. Z późniejszych rozmów z młodzieżą uczącą się w pozostałych klasach gimnazjum dowiaduję się, jaki jest stosunek uczniów do treści rozpowszechnianych przez katechetkę. „Nie warto się odzywać”- tłumaczy piętnastoletni Mateusz – „Z nią nie ma dyskusji. Powiesz własne zdanie, to albo cię zignoruje, albo udaje, że płacze. Do bani”. Udaje mi się jednak zawrzeć z uczniami pewien układ- następna lekcja ma być „otwarta”, tzn. ma być czasem zadawania pytań. Kilkoro chłopców i dziewcząt zgadza się zadać pytania, które przygotowałam: dotyczą one głównie historii Kościoła, kwestii związanych z dogmatami czy szeroko pojętą filozofią chrześcijańską, a także prawem kanonicznym. Przyjmują moją propozycję z zawadiackim uśmiechem, lecz jednak bez entuzjazmu.
Cztery dni później dostaję telefon od przywódcy „rebeliantów”. Nie wierzę w to, co słyszę – katechetka nie tylko nie wie, czym właściwie był II Sobór Watykański, ale również nie wie, jaka jest różnica między- nieistniejącym przecież- rozwodem kościelnym a unieważnieniem małżeństwa; nie ma również pojęcia, co oznacza pojęcie „Boga immanentnego”, nie orientuje się, jakie jest stanowisko Kościoła wobec osób niewierzących lub wyznających inną religię. Robi mi się gorąco.
W liceum, połączonym ze wspominanym już gimnazjum, naucza już ktoś inny – jest to ksiądz, doktor teologii. Podróżnik, poliglota- dużo czasu spędził we Włoszech. Zna się na sztuce, kawie i seksie. Nie unika trudnych tematów, odpowiada wyczerpująco. Niektórym uczniom imponuje jego wiedza, większość jednak i tak lekceważy jego słowa – duchowny wydaje się być ciężkim przypadkiem narcyzmu. Wszędzie, gdzie to możliwe, wplata greckie słowa, angielskie idiomy, łacińskie sentencje. Młodych to męczy, nie widzą w nim „swojego człowieka”. Jednak to nie popisy erudycji księdza stanowią w tym przypadku główny problem. Przyczyną, dla której uczniowie skarżą się na nauczyciela religii, są jego seksistowskie wypowiedzi. Jeden z uczniów, zaangażowany w ruch feministyczny, uważa, wypowiedzi księdza są „po prostu dnem”. Według „zeznań” młodzieży, ksiądz twierdzi, że kobiety są „zwyczajnie niegodne sprawowania funkcji kapłana, która wymaga zrównoważenia emocjonalnego”, „są ogólnie brudne przez menstruację” oraz „ponoszą odpowiedzialność za upadek wielu porządnych mężczyzn, bo obnażają się z próżności”. Kilka dziewcząt próbowało zabrać głos, jednak ksiądz arogancko odpowiedział im, że przecież nie muszą uczęszczać na lekcje religii. Sęk w tym, że muszą. Są nieletnie i decyzja w tej sprawie należy do rodziców. Jedna dziewczyna podobno opuściła kiedyś salę, trzaskając drzwiami- było to wtedy, gdy ksiądz zapytał ją, czy rozpoczęła już współżycie. Według opowieści kolegów, jej rodzice zostali wezwani do szkoły i musiała przeprosić nauczyciela.
Rodzice chcą, by ich dzieci uczęszczały na lekcje religii, ponieważ uważają, że świadczy to o normalności rodziny, z jakiej się wywodzą. Nie zwracają uwagi na to, czego właściwie dzieci są uczone, w jaki sposób przekazuje im się wiedzę. „Ksiądz wie, co robi, złego przecież nie uczy”- twierdzi Alicja, matka jednego z gimnazjalistów. Innego zdania są natomiast niektórzy księża. Arkadiusz, młody duchowny, twierdzi, że lekcje religii prowadzone w sposób chaotyczny, często przez osoby niekompetentne, dają często odwrotny od zamierzonego efekt. „Młodzi zwyczajnie się buntują, nie chcą słuchać bzdur”- komentuje ksiądz. Zdaje sobie jednak sprawę z faktu, że szkoły w sprawie katechetów mają niemalże związane ręce, gdyż według ustaleń konkordatu, to Kościół decyduje o programie nauczania oraz powoływaniu i zwalnianiu nauczycieli religii. Zdaniem duchownego, uczniowie jednak mogą – i powinni – reagować, gdy księża lub katechetki wypaczają obraz Boga i Kościoła.
Jednak, czy wielu jest chętnych do walki z wiatrkami..?
***
Nadal uważam, że lekcje religii nie powinny odbywać się w szkołach. Przede wszystkim jednak powinni prowadzić je bardzo wykwalifikowani i empatyczni katecheci. Młodzi ludzie jakoś wytrzymają te dwie godziny w tygodniu, które często stanowią popis niekompetencji katechety, ale… do kościoła na pewno z własnej woli nie pójdą.
Magda
Pamiętam czasy gdy religia była w szkole i takie gdy już jej tam nie było. Jestem za tym pierwszym, ale w dzisiejszych czasach obawiam się, że niedługo będzie tak, że wszystkie przedmioty będzie uczył ksiądz i to będzie katastrofa.
Lidka
Pamiętam lekcje religii w salkach katechetycznych. Wcale nie były lepsze. Problem jest jeden i znany od dawna. Katechetami w dużej części zostają ludzie z przypadku (chwała tym, którzy widzą w nauczaniu swoje powołanie). Natomiast księża. Cóż? Właściwie 100% z nich zostaje nauczycielami religii. Czy mają do tego predyspozycje, czy nie. A szkoda.
Pamiętam, że ktoś kiedyś proponował mi, bym skończyła uzupełniające studia i została katechetką w dużej szkole. Jako animatorka miałam wszystko… zapał, pomysły, dobry kontakt z dziećmi. Najlepsze, że zrezygnowałam… z obawy przed ogromną odpowiedzialnością!!! Dziś widzę, że akurat odpowiedzialnością niewielu katechetów zaprząta sobie głowę. Dlatego, już jako matka dzieciom stwierdziłam, że za przekazanie wiary muszę się brać sama. Nikt tego za mnie nie zrobi. Tylko ilu uczniów ma tak rozumujących rodziców?
PŁ
To prawda, że zdarzają się niedouczeni katecheci. Ale tak samo zdarzają się niedouczeni nauczyciele matematyki, fizyki, biologii, etc. Demonizowanie tylko nauczycieli religii jest uważam dość krzywdzące. A już na pewno posługując się opiniami i niezweryfikowanymi historyjkami uczniów. Zwłaszcza w czasach, gdy zdemoralizowanie i rozwydrzenie młodzieży osiągnęło poziom krytyczny. Przytaczanie opinii ucznia „zaangażowanego w ruch feministyczny”? Kiedyś się na takiego mówiło „wiejski głupek”. A jak zaczynał się stawiać, to dostawał batem i był spokój. Serio to ma być argument w dyskusji o metodach katechezy, skądinąd ważnej i potrzebnej?
Ola
„Kiedyś się na takiego mówiło „wiejski głupek”. A jak zaczynał się stawiać, to dostawał batem i był spokój” serio, to mają być argumenty w jakiejkolwiek dyskusji?