Na pewno czytaliście już o tym, że Jacek Kurski – szef TVP – otrzymał podczas mszy Pierścień „Inki” od biskupa Głodzia. Informacje na ten temat ukazywały się zarówno w mediach katolickich (i, całe szczęście, odznaczające się rozsądkiem portale chrześcijańskie takie poczynania biskupa skrytykowały), ale także tych, które raczej nie pałają miłością do Kościoła – dla nich tego typu sytuacje są wodą na młyn, czemu trudno jest się przecież dziwić. Liczni dziennikarze pisali o tym, że romans establishmentu polskiego Kościoła z PiSem jest wypaczeniem nauki Chrystusa, że w ten sposób niszczona jest liturgia. Zgadzam się z tymi twierdzeniami. Sądzę jednak, że my, katolicy, będący świadkami takich aberracji, musimy przede wszystkim zacząć rozmowę o stosunkach państwa i Kościoła od postawienia sobie bardzo, ale to bardzo ważnego pytania: czym ma być dla nas Kościół?
Legitymacja partyjna z Jezusem
Prawo i Sprawiedliwość nie jest pierwszą w historii Polski (i świata!) partią czy ruchem politycznym, która próbuje wykorzystać katolicyzm do poszerzenia swojej strefy wpływów. Walka polityczna jest przecież brutalna – jeśli gdzieś gromadzi się elektorat, to należy tam po prostu sięgnąć, by zdobyć więcej punktów w słupkach wyborczych. Można przecież w kampanii wyborczej „puszczać oko” do nauczycieli, lekarzy, górników – czemu więc spin doktorzy liczących się partii nie mieliby napomknąć czegoś o chrześcijańskich wartościach i dziedzictwie JPII, aby zdobyć głosy katolików? Często jest to wyłącznie cyniczne wykorzystywanie przywiązania części Polaków do religii. Moralna ocena tego rodzaju zabiegów jest, moim zdaniem, jednoznacznie negatywna. Prowadzi to nie tylko do dojścia do władzy populistycznych ugrupowań, ale także do zamętu w samym Kościele. Często zapominamy o tym, że jeśli będziemy traktować Kościół jak kolejną partię, jeszcze jedną siłę polityczną na naszym targowisku idei, to jego autentyczna misja wyblaknie. Bez zadania sobie pytania o to, czego od Kościoła oczekujemy, łatwo popaść w myślenie oparte na tymczasowości i przedmiotowym traktowaniu Oblubienicy Jezusa: że wzajemne „głębokie przywiązanie” biskupów i rządzących może pomóc partii dostać się do Sejmu, zaś księżom – zapełnić ławki sympatykami danego ugrupowania. Oczekiwanie „błyskawicznej rechrystianizacji” pod egidą partii, z której wywodzi się prezydent, mający w swoim PR-owym dorobku uratowanie Hostii, jest przecież wśród wierzących dość powszechne – bo przecież zwykle, o czym dobrze wiemy, młyny Kościoła mielą powoli co bywa frustrujące. Jestem jednak głęboko przekonana o tym, że główną rolą Kościoła nie jest pełnienie funkcji tłumacza rzeczywistości, nagradzanie polityków za „otwieranie oczu Polakom” czy nawet przypominanie o Ince. Nasza wspólnota nie została powołana po to, by wdawać się w przepychanki z prawakami, lewakami czy kimkolwiek innym, lecz po to, by tych wszystkich ludzi prowadzić do Kogoś, kto stoi ponad czasem, przestrzenią i sondażami poparcia. Kościół zredukowany do roli jeszcze jednej partii (na której legitymacjach jest podobizna Jezusa czy Czarnej Madonny) przez jakiś czas może i będzie cieszył się popularnością, może zdobędzie liczne dofinansowania i przywileje – ale w pewnym momencie ten blichtr straci, bo przecież taki jest los każdej partii. Od dekad po prawicy przychodzi lewica, po ekologach – antyekolodzy, po liberałach – konserwatyści Kościół nie jest po to, by lśnić blaskiem jakiejkolwiek partii (bo, nie oszukujmy się, są to raczej chwilowe rozbłyski), ale by – jak twierdzili Ojcowie Kościoła – być „tajemnicą księżyca”, czyli nieustannie świecić odbitym światłem Chrystusa. Pewnie, że światło politycznych reflektorów bywa mocniejsze – ale jednak każdy reflektor kiedyś w końcu się przepali. No i blask księżyca nikogo jeszcze nie oślepił.
Lepiej edukować, niż leczyć
Kiedy zastanawiam się, co z tym wszystkim zrobić, to do głowy przychodzi mi wyłącznie jedna odpowiedź: edukować! Aby – parafrazując JPII – pozwolić Kościołowi stać się tym, czym jest, potrzebujemy zarówno solidnej edukacji obywatelskiej (której, niestety, nad Wisłą bardzo brakuje), jak i teologicznej. Młodzi Polacy powinni w szkołach być uczeni nie tylko o tym, w którym roku urodził się Bolesław Chrobry czy jakie były główne założenia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, ale także przechodzić „trening” z interpretowania obietnic wyborczych i programów partyjnych. Wielu polityków zawdzięcza swój sukces wyborczy temu, że społeczeństwu brak jest krytycznego myślenia – rozwinięcie tej cennej umiejętności oznaczałoby w praktyce chociażby to, że nie uznawalibyśmy za partię „chrześcijańską” i „chroniącą życie” ugrupowania, które odmówiło przyjęcia uchodźców i nakręciło wobec nich spiralę lęku i nienawiści. Młodzi wyborcy powinni być solidnie przygotowywani do analizy debat, spotów i wystąpień polityków w programach publicystycznych – w przeciwnym razie górę będą brały płoche emocje, a decyzje będziemy podejmowali, zważając głównie na chwytliwe hasła. Kościół – i jego „szefostwo” w naszym kraju – ma przed sobą natomiast trudne zadanie otrząśnięcia się z marzeń o nadejściu „katolickiej partii”, która będzie żyła z nim za pan brat. Zresztą, wyrażenie „partia katolicka” jest oksymoronem, gdyż „partia” (od łacińskiego „pars”) oznacza część, a więc sugeruje podział, zaś „katolicki” (od greckiego „katholiké”) – powszechność, czyli brak podziałów. Oczekując na politycznego Mesjasza, wyzwoliciela spod wpływów UE czy kogokolwiek innego, popełniamy ten sam błąd, który stał się udziałem ludzi, którzy 2 tysiące lat temu przeoczyli przyjście Jezusa, bo czekali na kogoś, kto powie im, jak zorganizować powstanie Żydów przeciw Rzymianom. Potrzebujemy także odpowiedniej formacji młodych ludzi, podczas której uświadomi się im, jak wielką wartość ma liturgia – i że wprowadzanie na ambony „politycznych akwizytorów” (nawet tych, którzy chlubią się przynależnością do KK) jest zwyczajnie niezgodne z jej celem i sensem. Lekcje religii nie są tylko po to, by podczas nich „zaliczać” modlitwy do komunii czy bierzmowania oraz kolorować obrazki z Papieżem Polakiem czy Aniołem Stróżem. Podczas tych wielu lat katechizacji młodzi katolicy powinni przede wszystkim dowiedzieć się, że Kościół jest Oblubienicą Chrystusa, który nieustannie przypominał ludziom o tym, że poza namacalnym „tu i teraz” istnieje Wieczność. Katecheci mają obowiązek tłumaczyć, że Kościół jest naszą Matką, a matka nie wdaje się w przepychanki z dziećmi, lecz stara się je pogodzić, gdy są skłócone i obrażone na siebie nawzjem. Bez zrozumienia tych podstaw zawsze będziemy zwracać się raczej w kierunku statystyki czy mistyki.
Możemy organizować piękne ŚDM-y, imprezy dożynkowe, celebracje Bożego Ciała i szczycić się statystykami mówiącymi o tym, że w Polsce wciąż zawieramy całkiem sporo kościelnych małżeństw, w porównaniu do reszty Europy. Ale, jeśli Kościół i jego „urzędnicy wyższego szczebla” – czyli biskupi – będą już nawet nie flirtować, ale wdawać się w płomienny romans z jakąkolwiek partią, to efektem będzie zawsze antyewangelizacja.
A my, katolicy, wierzymy przecież, że romanse nigdy nie prowadzą do niczego dobrego.
Wanda
Jak dobrze że jeszcze ktoś pisze takie artykuły.Nie boi się odrzucenia i ataków ze strony Kościoła i jego fanatyków.Zyczę wytrwałości i dziękuję za artykół.
lwowiak77
I to jest właśnie autentycznie Katolicki głos.
Pozdrawiamserdecznie.