Mam głęboko zakorzenione przekonanie, że rozpoczęcie roku szkolnego jest istotne niemal dla wszystkich ludzi, których znam.
Z przyczyn osobistych jest to ważny moment w życiu 4,6 miliona uczniów, którzy dzisiaj zakładają białe bluzki i ciemne spódnice albo spodnie i wyruszają na szkolne apele motywacyjne, podczas których wysłuchają przemów dyrektorów i nauczycieli na temat wartości nauki. Często od samych dzieci całą sytuację jeszcze bardziej przezywają rodzice – zwłaszcza ci, których pociechy dopiero zaczynają naukę w podstawówce albo które w tym roku będą pisały maturę. Nauczycielom kończy się wolne, którego mają przecież od groma (i którego istnienie sprawia, że absolutnie nie należy im się wyższa wypłata ani szacunek ze strony społeczeństwa).
Ale osoby, które szkołę ukończyły dawno temu, nie pracują w oświacie i nie mają dzieci w wieku szkolnym, tego dnia często myślą o dawnych latach. 1. (albo 2. września) wielu z nas towarzyszą flashbacki z czasów podstawówki, gimnazjum i liceum – i wiele z nich powoduje naprawdę silne emocje. Ja nie jestem wyjątkiem. Dziś, w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, odżywa we mnie kilka ciepłych, budujących wspomnień. Oraz kilka szkolnych koszmarów.
Gdybym miała kapsułę czasu i mogła wrócić do wybranych momentów z życia szkolnego, z pewnością byłyby to te chwile:
- „Sprzątanie świata” w podstawówce. Był to rodzaj „pracy pożytecznej”, którą razem z klasą wykonywaliśmy co roku podczas wczesnej jesieni. „Impreza” polegała na tym, że spędzaliśmy parę godzin w pobliskim lesie i… po prostu zbieraliśmy śmieci. Oczywiście, było to wydarzenie atrakcyjne również towarzysko – po oczyszczeniu lasu budowaliśmy szałasy i organizowaliśmy walki na kije (nie twierdzę, że było to bezpieczne!). Dzięki temu działaniu byliśmy chyba choć trochę bardziej świadomi ekologicznie – widzieliśmy, jak bardzo śmieci psują krajobraz i konfrontowaliśmy się z wiedzą, że rzucone na miękki mech opakowanie po chipsach samo się nie wyrzuci. Myślę, że takie akcje są szczególnie potrzebne dziś, gdy coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że stoimy na krawędzi ekologicznej katastrofy.
- Lekcje polskiego w gimnazjum. Jednym z głównych grzechów polskiej szkoły jest to, że funkcjonuje ona wciąż w modelu pruskim – nauczyciel przekazuje dzieciom wiedzę, a potem weryfikuje stopień jej opanowania. Tymczasem dziś wiedza jest dostępna na wyciągnięcie ręki – mamy przecież internet. Ważna jest zatem raczej umiejętność krytycznego myślenia, porównywania różnych źródeł i samodzielnego myślenia. I tego właśnie na lekcjach polskiego uczyła nas pani Grajek. Był to nauczyciel z rodzaju tych, którzy zawsze dopytywali „a skąd to wiesz?” oraz „dlaczego tak myślisz?”. Rozmawiała z nami także o Kościele czy historii polskich Żydów. Nawet ci, którzy polskiego nie lubili i „jechali” na opracowaniach lektur, wynosili z tych lekcji coś ważnego.
- Czas przygotowań do studniówki i – jakże by inaczej! – sama studniówka. Próby poloneza na sali gimnastycznej, rozważania, kto z kim pójdzie oraz wybieranie dekoracji i strojów, to były – wcale nie będzie to określenie na wyrost! – magiczne chwile. Przygotowania do studniówki dawały nam poczucie, że jako ludzie bądź co bądź dorośli, podejmujemy jakieś decyzje i działamy razem. Poza tym, wszystko co działo się wokół tej imprezy pozwalało nie myśleć o zbliżającej się maturze.
Ale, niestety, podczas mojej drogi edukacyjnej wydarzyło się również to:
- Spotkania z przemocowymi nauczycielami. Pani S., która potrafiła rozpoczynać lekcje od machania ręką, stanowiącego komendę, że wszyscy mają się położyć na ławkach, aby ona mogła policzyć uczniów, lubiła też wyrzucać część klasy za drzwi i wyśmiewać uczniów odpowiadających przy tablicy. Budziła taki lęk, że część klasy, próbującej dać sobie z tym radę, wychwalała ją pod niebiosa, mówiąc, że ma… poczucie humoru. Z pewnością miała – tyle, że sadystyczne. Bo osobie odpowiadającej przy tablicy z pewnością do śmiechu nie było. Inna nauczycielka rzuciła nam kiedyś tekstem, że „do Media Markt” to by nas nie wpuścili. I nie widziała w tym nic niestosownego. Ta sama osoba uderzyła kiedyś mojego kolegę zeszytem, bo nie uważał na lekcji. Za to zachowanie przeprosiła – ale nie przestała traktować nas jak wrogów.
- Patologiczna rywalizacja o oceny. Trochę rywalizacji zawsze będzie obecne w życiu szkolnym – to rzecz zupełnie naturalna. Kiedy jednak przypominam sobie twarze zapłakanych uczennic, które dostały złe oceny z wypracowań, albo osoby mające biegunki przed klasówkami, to wiem, że tak nie powinno być. Czasami bycia „najlepszymi” wymagali rodzice – zwykle ci z mnóstwem kompleksów i rysami narcystycznymi. Ale wielu nauczycieli traktowało podsycanie tych mechanizmów jako wspaniałe narzędzie motywacyjne – zestawienia, rankingi i publicznie wyrażana „troska” o uczniów z najniższą średnią ocen były skuteczne… w zabijaniu poczucia własnej wartości i skuteczności.
- Odrzucanie dzieci słabiej uczących się i pochodzących z uboższych rodzin. Te wydarzenia miały miejsce w szkole podstawowej. Dzieciaki, które wyglądały na biedniejsze, nie miały absolutnie żadnych szans na to, aby znaleźć się w bardziej „prestiżowych” paczkach. Były też obiektami drwin i obrzydliwych żartów – pamietam, że z jednej z dziewczyn „żartowano”, że z pewnością ma wszy. Nie pamiętam, bym osobiscie dokuczała tym dzieciom – ale też wiem, że nie protestowałam stanowczo przeciwko takim działaniom. Wstyd mi z tego powodu. I chyba powinno być wstyd części nauczycieli, którzy wiedzieli, ale nic z tym nie robili.
Wszystkim uczniom, którzy rozpoczynają dziś rok szkolny, chciałabym życzyć jak najwięcej chwil podobnych do tych, które opisałam w pierwszym segmencie tekstu. Do rodziców i nauczycieli natomiast zwracam się z prośbą, aby nie fundowali dzieciakom przeżyć z grupy numer dwa. A także przypominam o tym, że na patologiczne sytuacje możemy – i musimy! – jako ludzie dorośli reagować. Nie jesteśmy już przecież bezbronnymi (i często bezradnymi) uczniami.
Bruno
Proszę wybaczyć, ale użycie słowa „flashbacki”, w publicznej wypowiedzi w języku polskim, Panią kompromituje.
JK
Niestety ten żenujący poziom pani wypowiedzi jest wynikiem tego, że nie uczyła się pani matematyki u pani S, czyli pani profesor Barbara Sikorzyńskiej. Że się tak wyrażę, wszyscy debile co nie potrafili narysować wykresu funkcji kwadratowej, czy wykonać innego prozaicznego działania matematycznego na panią profesor narzekali.
Nie chcę pisać tu laurek na cześć pani profesor, ale powiem tylko, że była najlepszą nauczycielką w ogóle i najlepszą nauczycielką matematyki w liceum, do którego pani uczęszczała.
Poza tym jeszcze powiem tylko, że wystawia pani jak najgorsze świadectwo włąsnym nauczycielom (ze szczególnym uwzględnieniem nauczycielki jęz. polskiego) wyrażając się o niektórych z nich w ten sposób.
Ja jestem już ponad trzydzieści lat po maturze i nigdy nie pozwoliłbym sobie tak powiedzieć o moich nauczycielach, choć dyscyplina szkolna była wtedy znacznie większa niż w czasach, kiedy pani uczęszczała do liceum przy ulicy Szkolnej w Sochaczewie.
Na koniec mam apel do redaktorów portalu. Mam wielki sentyment do Jezuitów. Jestem członkiem WŻCH od 30 lat. I naprawdę jest mi wstyd, że tak zasłużony m. in dla kultury zakon toleruje na swoim portalu takie wypowiedzi.
Andrzej
Szanowny Panie,
Pana komentarz nie wystawia Pańskiej kulturze najlepszego świadectwa.
Jest mi wstyd za Pana. A Autorkę bloga (z którą, nawiasem pisząc, bardzo często się nie zgadzam) serdecznie pozdrawiam.
JK
Może jakiś argument a nie tylko emocje
Ppp
1 – Skąd wiesz, kogo ma na myśli Katolwica?
2 – To, że ktoś nie umie narysować funkcji czy wykonać „prozaicznego” zadania nie znaczy, że jest debilem. Fajnie, że masz zdolności matematyczne, ale ludzie ich pozbawieni nie są z tego powodu gorsi – mogą być lepsi w innych dziedzinach.
3 – „Najlepsza nauczycielka” nie wyśmiewa i nie wyrzuca za drzwi połowy klasy. Albo mówicie o kimś innym (patrz pkt 1), albo ktoś mija się z prawdą.
4 – Ocenianie nauczycieli aktualnych lub byłych jest rzeczą normalną. To, że akurat Ty „nigdy byś sobie nie pozwolił” nie ma w tym temacie żadnego znaczenia. Sam miałem kilku złych nauczycieli, których oceniam bardzo surowo i uważam, że mam do tego prawo – Katolwica oczywiście też.
Artykuł uważam za bardzo wyważony i wręcz zbyt delikatny. Brakuje przypomnienia, że poza spektakularnymi – jasnymi i czarnymi – momentami, jest jeszcze zwykła, codzienna, nudna i często bezsensowna „młocka”. W dodatku przerywana awanturami o bzdury typu „kapcie”, „brak zadania”, czy „niewłaściwy wyraz twarzy”.
Pozdrawiam.
Zgorky
Tak, tak. Właśnie ta „patologiczna walka o oceny” była dla mnie najgorszym wspomnieniem z liceum. Niby we współczesnym świecie to normalka, ale to wprawiało wielu w kompleksy i stawiało ogromne mury w kontaktach z rówieśnikami. Taki system nadal jest podstawą naszej edukacji. Nadal się łudzimy, że poziom edukacji to same szóstki na świadectwach…
JK
Wszyscy, którzy „odpadli” z mojej klasy w liceum (1/3 pierwotnego stanu klasy) twierdzili, że w tym iceum jest „patologiczna walka o oceny”. Jednakże z mojej klasy dostało się na studia dzienne 18 osób na 22 osoby w klasie i na 19 osób przystępujących do egzaminów wstępnych na studia. Przypominam, że były wtedy egzaminy wstępne na studia. Proszę nie opowiadać, że stawianie wymagań przez nauczycieli to „patologiczna walka o oceny”. Dzisiaj nikt nie stawia wymagań i wszyscy zdają maturę na 30% wiedzy. Za moich czasów 30% wiedzy to była mówiąc dzisiejszym językiem po prostu pała. W wyniku braku „patologicznej walki o oceny” mamy takich niedouczonych publicystów jak autorka tego bloga.