Zapewne zauważyliście, że katolickie internety mają swój specyficzny „rozkład jazdy”. W chwili obecnej (jak zawsze w letnich miesiącach) na portalach katolickich można znaleźć mnóstwo tekstów dotyczących tego, czy na wakacjach musimy iść na mszę, czy można przyjąć komunię w cerkwi, co zrobić, jeśli nie rozumiemy języka, w którym sprawowana jest liturgia… Nie twierdzę, że jest to zbędne – wręcz przeciwnie, pewne pytania po prostu wymagają precyzyjnej odpowiedzi. Myślę jednak, że temat „wakacji po Bożemu” warto rozpocząć od postawienia sobie dwóch fundamentalnych pytań: co sprawia, że planując urlop myślę (lub nie myślę) o Bogu? I co kontakt z Szefem podczas urlopu może mi dać?
Jaki urlop, taki cały rok (liturgiczny)
Przedstawiciele starszego pokolenia w okolicach Świąt Bożego Narodzenia zwykli mawiać, że „jakie Święta, taki cały rok”. Można, rzecz jasna, dyskutować, czy porzekadło to jest prawdziwe (osobiście sądzę, że działa to w drugą stronę; parę lat temu pisałam o tym w zupełnie innym miejscu: https://www.psychologia-spoleczna.pl/aktualnosci/2135-czarna-magia-swiat.html). Jedak, nieco nawiązując do ludowej mądrości, sądzę, że czas wakacji jest dość precyzyjnym „wskaźnikiem” stanu naszej duchowości i religijności. Podczas wakacji nieco poluźniamy obyczajowy gorset, skupiając się na realizowaniu tych aktywności, które są dla nas naprawdę ważne i które sprawiają nam przyjemność. Jeżeli zatem udajemy się na urlop i absolutnie nie odczuwamy potrzeby modlitwy lub udania się na mszę, to wiedzmy, że chyba coś z się z naszą relacją z Bogiem dzieje – i nie jest to nic dobrego. Być może uczestnictwo w nabożeństwach traktujemy jako element weekendowej rutyny, zwykłe przyzwyczajenie, coś, co należy odbębnić ku chwale rodzinnej tradycji. W takim przypadku warto zadać sobie pytanie: czy ja rzeczywiście chcę tego, aby w moim życiu obecny był Bóg? Czy moja wiara jest dojrzała? Czy przyswoiłem już (poznawczo i emocjonalnie) prawdę, że Bóg nie jest tajemniczym abstraktem, ale żywą Osobą? Odkrycie, że z naszą wiarą jest kiepsko (lub zgoła fatalnie) może stać się zarzewiem nowego początku – tak samo jak kryzys w relacji małżeńskiej czy przyjacielskiej (jeśli odpowiednio go potraktujemy!) może być okazją do tego, by ta relacja „otrzymała” nową jakość. My sami – jako ludzie, którzy w związku z Bogiem zaliczyli wiele zawirowań – przeszliśmy przez etap, kiedy to wyjście do kościoła (nie licząc chęci zwiedzania sakralnych perełek) podczas wakacji było dla nas czymś mało oczywistym, co ewentualnie – w bardzo napiętym harmonogramie turystycznego dnia – mogło się udać. Dziś sprawę czujemy inaczej – msza podczas wyjazdu jest swoistym must visit. I, jak sądzę, jest to znak, że w dziedzinie duchowości poszliśmy o kilka kroków do przodu.
Jeden i powszechny, czyli jaki?
Nie jestem chyba typem szalonego podróżnika z powieści Julesa Verne’a, ale kilka razy do roku zdarza mi się – zwykle wraz z Mężem – wypuścić w podróż po Polsce i Europie. Można powiedzieć, że – z wyjątkiem wyjazdów, których celem jest na przykład górska włóczęga – osią naszych tripów jest coś, co nazywamy krajoznawczym churchingiem – poruszając się po różnych miastach, odwiedzamy głównie kościoły. Zabytkowe i nowoczesne, urzekające pięknem i kiczowate – to właśnie te budowle są, według nas, w znacznej mierze odpowiedzialne za charakter miasta i kraju, w którym przebywamy. Nierzadko zdarza nam się także „załapać” na mszę lub nabożeństwo; w niedzielę i święta udajemy się na nie celowo. I często doświadczam wówczas czegoś, co Szymon Hołownia za mistrzami duchowości nazywał szeptem aniołów – przychodzi na mnie coś w rodzaju duchowego olśnienia, poczucie dotykania niezwykłej tajemnicy. Udając się do kościoła w Bawarii, Wiedniu, Pradze, doświadczam na własnej, totalnie świeckiej skórze tego, czym jest jedność i powszechność Kościoła. Liturgia jest w każdym kraju ta sama – to znaczy, mimo różnic językowych, ma ten sam, najgłębszy sens, a ludzie – niezależnie od pochodzenia – w ten sam sposób klękają przed ołtarzem i być może zanoszą do Boga podobne prośby, zmagają się z tymi samymi dylematami. To z wielką siłą uzmysławia mi, że Kościół naprawdę jest jeden – pomimo dwóch tysięcy lat chlubnej i mniej chlubnej historii, podziałów, awantur, kryzysów i rewolucji. Z drugiej strony jednak mamy do czynienia z powszechnością, czyli także różnorodnością Kościoła. Niektóre zwyczaje i praktyki są odmienne w każdym z krajów Europy. Inne jest budownictwo, inny styl dekoracji świętych przybytków (na załączonym zdjęciu widać mój zachwyt girlandami z chmielu, które zdobiły jeden z kościołów w Monachium). Takie górnolotne zdania nie są do końca w moim stylu, ale kto blogerowi zabroni: urzekające jest to, że w tej całej różnorodności chodzi o chwalenie tego samego Boga.
Głos wewnętrznego krytyka
Ale wakacje z Bogiem – zwłaszcza te spędzane poza Polską – stanowią także okazję do gorzkich przemyśleń na temat stanu naszej rodzimej wspólnoty. Dwa przykłady: podczas gdy u nas w kraju szalała niechęć do przyjęcia uchodźców, kiedy narodowcy i „prawdziwi Polacy” usiłowali bronić nas przed muzułmańskimi dziećmi niczym Sobieski przed Turkami, a wielu ludzi Kościoła (niestety!) również chciało w ten sposób bronić „chrześcijańskiej cywilizacji”, w jednym z kościołów w Niemczech napotkaliśmy wystawę, która poświęcona była tym, których podczas próby przeprawy do Europy pochłonęło Morze Śródziemne. Odczułam wtedy palący gniew: dlaczego my, polscy katolicy, tak bardzo boimy się inności, dlaczego mainstreamowi katoliccy dziennikarze, często cytujący słowa JPII „Nie lękajcie się!”, karmią odbiorców ich tekstów lękiem i niechęcią? Kolejna rzecz: w wielu kazaniach i katolickich tygodnikach możemy usłyszeć bądź przeczytać, że Polska stanowi swoiste przedmurze chrześcijaństwa, że my – w przeciwieństwie do zgniłego Zachodu – wciąż jesteśmy wierni Ewangelii, praktykujemy chrześcijańskie wartości, dajemy opór lewactwu. Tymczasem podczas wyjazdów za Odrę (za Bug zresztą też) byliśmy świadkami napełniania się kościołów przed mszami (także w tygodniu), widzieliśmy ludzi w każdym wieku, zaangażowanych w liturgię, obserwowaliśmy, jak żywe i barwne mogą być wspólnoty katolickie w innych częściach świata. Nie, z pewnością nie jest prawdą, że my, Polacy, semper fidelis, że jesteśmy ostatnimi porządnymi katolikami w Europie. I nie ma sensu popadanie w tego rodzaju samozachwyt, którego drugą stroną jest demonizowanie Zachodu. Kościół żyje – i ma się całkiem dobrze! – nie tylko w kraju nad Wisłą.
Sądzę, że podróże nie tylko kształcą. One nas także kształtują – i to w sensie duchowym. Spędzanie urlopu w towarzystwie Boga może stać się okazją do refleksji nad sprawami, które wieki temu rozkminili już Ojcowie Kościoła, ale także do gniewu na to, co w polskiej, kościelnej rzeczywistości nie gra (lub usiłuje grać, ale jest mocno rozstrojone).
A ja głęboko wierzę, że zarówno duchowe olśnienia, jak i uzasadniona wściekłość, mogą stanowić drogę do autentycznej bliskości z Bogiem.