Kiedy trzy lata temu dowiedzieliśmy się o śmierci księdza Kaczkowskiego, był dokładnie taki sam dzień, jak dzisiaj: podobna pogoda, podobny nastrój w powietrzu. Podobnie jak trzy lata temu, tak i w tym roku pod koniec marca naszą rodzinę dopadły rożnej maści choroby – jestem więc kompletnie nieaktywna zawodowo i życiowo, identycznie jak wówczas.
Dowiedziawszy się o tym, że ksiądz Kaczkowski odszedł, nie powinnam była być w szoku – bo przecież w naturę „kariery onkocelebryty” od samego początku wpisana była ta smutna pewność, że śmierć przyjdzie po księdza Jana szybciej niż wynosi średnia długość życia. A jednak, przeczytawszy tę informacje bodajże na Onecie, byłam zadziwiona – więc to tak, w wielkanocnym klimacie?! Niemożliwe, że to tak szybko. Pojawiła się także złość na siebie samą – gdy był na to czas, ja nie zadbałam o to, by spotkać się z jednym z moich największych autorytetow osobiście. Był też smutek i gorzka refleksja, że księży takich jak on w winnicy Szefa naprawdę nie ma dużo. Tak, to właśnie były symptomy różnych etapów żałoby, które najwyraźniej przechodziłam po odejściu człowieka, którego nigdy nie spotkałam face to face. Ksiądz Jan był zreszta jedna z tych osób, które popularyzowały wśród Polaków wiedzę na temat tego procesu. Ot, szczypta gorzkiej ironii losu.
Po trudnych dla mnie wspomnieniach dnia jego śmierci, odżywają we mnie te związane z naszą „znajomością”. Pierwszy raz słuchałam jego wypowiedzi podczas zajęć na studiach, jeśli dobrze pamiętam, z psychologii zdrowia – mówiliśmy wtedy o postępowaniu z nieuleczalnie chorym pacjentem. Jako materiał dydaktyczny, prowadząca wyświetliła nam fragment odcinka programu Tomasza Lisa, gdy gościł u niego właśnie ks. Kaczkowski, by mówić o tym, jak należy przekazywać niepomyślne wiadomości. Wszyscy studenci – bardziej i mniej pilni – słuchali jego słów w milczeniu. Ja sama po powrocie z zajęć obejrzałam resztę programu i… przekopałam internet w poszukiwaniu informacji o tym niezwykłym człowieku.
W moim odczuciu, ks. Jan był chodzącym (i jeżdżącym na rowerze) synkretyzmem filozoficznym (w rozumieniu filozofii życiowej): łączył solidną wiedzę teologiczną z konkretnym do bólu działaniem na rzecz miłości bliźniego, świadomość własnych słabości z dążeniem do ich pokonywania, talent do wygłaszania pięknych Kazań z umiejętnością milczenia przy łóżku umierającego człowieka. Miał wyraziste poglądy, ale nigdy nie był ordynarny; kochał Tridentinę (jak ja!), ale szanował tych, którym bliżej jest do charyzmatyków; nie brakowało mu poczucia humoru (także tego czarnego), a jednocześnie mówił o tym, co w dobie domów opieki i wielkich przedsiębiorstw pogrzebowych stanowi tabu: o chorobach, ułomności, śmierci, jej pięknej mistyce i nie tak pięknej biologii. Ksiądz Jan był jednoczenie osobą bardzo spójną, wierną temu, co obrał sobie za misję – w czasach, gdy – z powodu zalewu treści w social media – nasze czujniki fałszu i nieautentyczności piszczą nieustannie, jest to szczególnie ważne. Sądzę, że dlatego właśnie szanowali go niemal wszyscy – od prawa do lewa. Obrazek z jego cytatem, że katolik nie może być „antygejem i antykimkolwiek” wszedł już do kanonu katomemów.
Bardzo bym chciała – choć wiem, że nikt mnie nie zapyta o zdanie ? ), aby ksiądz Kaczkowski został po wyniesieniu na ołtarze wybrany na patrona psychologów. Na niebiańskiego ziomka tej grupy pasuje jak nikt inny – tak samo sprawdziłby się zapewne jako patron onkologów czy specjalistów od opieki paliatywnej i tych wszystkich osób, które w swojej pracy spotykają się z najtrudniejszymi ludzkimi emocjami. W sumie to mógłby też szepnąć słowo za tymi, którzy – tak jak on – kochają Kościół, ale bywali przez niego sklepani.
Podziwiam go także za to, że potrafił mówić szczerze o swoich chwilach zwątpienia. Na mnie ogromne wrazenie zrobiła opowieść o chwili, gdy podczas podniesienia „X” na hostii uruchomił u niego skojarzenia z iksem z równania, znakiem niepewności. Jako osoba przed laty (i przez lata) wątpiąca i poszukująca, doskonale rozumiem tego typu rozterki. Jednocześnie, mimo chwil braku jasności, różnych epizodów z młodzieńczych lat, ten ksiądz umiał wydobyć z siebie to, co najlepsze – wierzę, że stało się tak z pomocą Szefa.
Oby udało się to i nam.
i.cz
Raczej synkretynem. Te opisy jak z kota zrobic kebab. Smieszki z kapelusznic. Cham, z chamskim slownictwem, z akcentowaniem chamskim. Nawet ojczystego jezyka nie poznal -co oni w tych seminariach robia?
Rafał Krysztofczyk
Jedyna pociecha, że za takich jak „i.cz” Ksiądz się modlił i tu na ziemi i na pewno czyni to przed obliczem miłosiernego Boga.
Dominicus
Skąd taka nienawiść?… Stań w prawdzie przed sobą, jeśli wyznajesz Chrystusa… Jeśli nie, postaraj się poznać i Jego i księdza Jana (Nowy Testament, książki ks. Kaczkowskiego). Może Cię to uleczy… Pokój z Tobą!